Wielka letnia wyprawa Mrówkojada – jak w sześć dni odwiedziliśmy Trójmiasto, Toruń i Płock i co z tego wszystkiego wyszło…

Niedawno w Redakcji Mrówkojada zaszły pewne zmiany, których wspaniałym epilogiem była nasza wielka, sześciodniowa wyprawa tropem pomorsko-kujawsko-mazowieckich ogrodów zoologicznych.
W ciągu sześciu dni odwiedziliśmy m.in. trzy ogrody zoologiczne (Oliwa, Toruń i po raz pierwszy Płock!) – w samą tylko sobotę byliśmy we wszystkich trzech! – i sporo bardzo ciekawych miejsc w Trójmieście. Wiadomo bowiem, że w czasie naszych zoologicznych wojaży staramy się nie tylko zaglądać do zoo, ale przy okazji także zwiedzać okoliczne atrakcje.
I o nich właśnie chcielibyśmy Wam opowiedzieć dziś, zanim szczegółowo zagłębimy się w relacje z poszczególnych ogrodów zoologicznych.
W związku z tym, że nasza sześciodniowa wyprawa była wyjątkowo intensywna i owocna, postanowiliśmy zacząć od ogółu i przejść do szczegółu – najpierw więc opowiemy Wam pokrótce o całej wyprawie, po czym w kolejnych dniach skupimy się już na relacjach z trzech wymienionych wcześniej ogrodów zoologicznych.
Zapraszamy do – mamy nadzieję interesującej – lektury!

ZANIM WYRUSZYLIŚMY…

Nasza tygodniowa wyprawa została zaplanowana już dawno temu, jako mocny akcent otwierający tak wyczekiwane przez cały rok wakacje. Naszym celem był przede wszystkim przyjazd do Trójmiasta i do zoo w Oliwie, ale skoro nadarzyła się okazja, postanowiliśmy także ruszyć dalej – do Torunia i Płocka.
Cała nasza wyprawa była możliwa dzięki życzliwości i pomocy wielu osób, którym już na wstępie chcielibyśmy podziękować – przede wszystkim Panu Michałowi Targowskiemu, dyrektorowi zoo w Oliwie, który zaprosił nas na kilka dni do zoo (niestety, z przyczyn zawodowych sam był w tym czasie nieobecny) oraz wielkiemu przyjacielowi Mrówkojada, Panu Markowi Nakoniecznemu, który towarzyszył nam w wielu przygodach, jakie spotkały nas podczas tej wyprawy i bez którego cała nasza wycieczka pewnie nie byłaby możliwa.
A na pewno wyglądałaby inaczej :).

DZIEŃ I (wtorek) – KOSZALIN, ZOO OLIWA, SOPOT

KIERUNEK: GDAŃSK!

Do oliwskiego zoo wybieramy się już po raz czwarty – wcześniej odwiedziliśmy zoo w czerwcu i wrześniu 2010 roku oraz ostatnio w lutym tego roku.

Wyprawa Mrówkojada do oliwskiego ZOO

12 lipca 2011, godzina piąta rano – wyjątkowo wczesna pobudka, a wszystko po to, żeby zdążyć na pociąg do Gdańska o 6.29. Tym razem podróż mija nam nadspodziewanie spokojnie i bez jakichkolwiek atrakcji dodatkowych (jak się pewnie domyślacie, jeszcze się to na nas zemści…) i około godziny 10.00 lądujemy na dworcu w Oliwie.

Peron dworca kolejowego w Oliwie - w remoncie, jak większość peronów w Gdańsku

O dziwo, na pętli oliwskiej nie musimy czekać na autobus – ten bowiem zdaje się czekać na nas! – i po kilku minutach jesteśmy już przed bramą zoo. Wielka szkoda tylko, że bilety autobusowe można kupić właściwie tylko u kierowcy…
Meldujemy się w zoo i zajmujemy nasz stały już pokój – „Pod Łosiem” (w końcu to nasz trzeci już dłuższy pobyt w oliwskim zoo!) i od razu ruszamy na zwiedzanie ogrodu…

Budynek dyrekcji, w którym znajdował się nasz pokój

Już o godzinie 11.00 przed bramą zoo zaczęły się tworzyć długie kolejki

ZOO…

W zoo spędzamy następne kilka godzin – obchodzimy je w całości, do niektórych miejsc wracając nawet kilka razy, jak choćby do małpiarni czy pum, zaglądamy też – po raz pierwszy! – do parku dinozaurów, który okazuje się być miejscem nadspodziewanie ciekawym (podczas poprzednich wizyt mieliśmy spore obawy, czy warto) – o tym wszystkim jednak opowiemy Wam w naszej relacji z samego zoo.
Dziś tylko mały zwiastun, czyli niesamowite znalezisko na wybiegu panter perskich:

Na prawo wylegująca się pantera, a na lewo...

Dla nieuważnych małe zbliżenie…

A gdzie reszta?

Reporterzy Faktu mogliby z tych fotografii stworzyć naprawdę makabryczny artykuł…

My tymczasem przemierzamy zoo wzdłuż i wszerz, i – co dziwić nie powinno – robimy się coraz bardziej głodni. Jak się niestety okazuje, spiesząc się do zoo zupełnie zapomnieliśmy zrobić w Oliwie zakupy, dlatego też jesteśmy zmuszeni albo opuścić ogród i udać się do miasta, albo zjeść coś na miejscu.
Opcja pierwsza na razie odpada, bo chcemy jeszcze trochę pochodzić po zoo, dlatego też chcąc nie chcąc, decydujemy się na drugą. O tym, co zjeść w zoo można i za ile już pisaliśmy i nadal musimy podtrzymać nasze uwagi – jeśli ktoś nie jest miłośnikiem fastfoodowego jedzenia nie ma co liczyć na zdrową przekąskę przed obiadem.
W kolejnych dniach nie popełnimy już tego błędu :).

KIERUNEK: SOPOT!

Wreszcie po południu, solidnie już głodni, wybieramy się do Oliwy – jest słonecznie i ciepło, dlatego postanawiamy się przespacerować – wszak okolica jest naprawdę bardzo ładna!
Na obiad idziemy do znanego już nam dobrze Baru Mlecznego „Łasuch”, zaglądamy na chwilę do przepięknego Parku Oliwskiego, wieczór zaś spędzamy wspólnie z Panem Markiem Nakoniecznym w Sopocie.

Park Oliwski

W Sopocie najpierw próbujemy – niestety bezskutecznie (jak się później okaże, pomyliły nam się ulice, a nigdzie nie było żadnych reklam ani informacji) – odnaleźć słynne już sopockie oceanarium, później zaś zaglądamy na molo, gdzie dosłownie kilka dni wcześniej otwarto nową marinę (robi wrażenie!), a resztę wieczoru spędzamy w słynnej już sopockiej knajpie o nazwie SPATiF.
Do zoo wracamy już tak późno, że nie mamy nawet siły na nocne zwiedzanie ogrodu – ale i na to jeszcze przyjdzie pora :).

DZIEŃ II (środa) – WYSPA SOBIESZEWSKA

Praktycznie cały – niezwykle długi i intensywny – dzień spędzamy na fantastycznej wyprawie z Panem Markiem Nakoniecznym na Wyspie Sobieszewskiej, gdzie odwiedzamy dwa rezerwaty przyrody – Mewią Łachę i Ptasi Raj.
O tej wyprawie również opowiemy Wam w oddzielnym artykule (zbyt ciekawa była to bowiem wycieczka, a gdybyśmy wspominali o niej teraz, ten artykuł byłby zbyt długi nawet dla najwytrwalszych fanów Mrówkojada).
Ograniczymy się zatem tylko do małego „zwiastuna” :).

Połowa Mrówkojada w czasie niebywale trudnej przeprawy przez groblę w Ptasim Raju...

DZIEŃ III (czwartek) – GDAŃSK

BILECIKI, PROSZĘ…

Według wstępnych planów, w czwartek mieliśmy wybrać się na wyprawę do Braniewa, by zobaczyć tamtejszy zwierzyniec, uznaliśmy jednak, że środowa wyprawa na Wyspę Sobieszewską była tak wyczerpująca, że ostatnia rzecz, o jakiej marzyliśmy, to pół dnia w pociągu.
Dlatego też dzień ten postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie Gdańska – miasta, w którym zakochaliśmy się już w zeszłym roku, a które podoba nam się coraz bardziej!
Żeby móc spokojnie i bez przeszkód podróżować po całym mieście, wcześniej już kupiliśmy sobie bardzo sprytną i przydatną rzecz – 24-godzinny kolejowo-komunalny bilet metropolitarny, uprawniający do nieograniczonej liczby przesiadek w trakcie podróży wszystkimi liniami ZTM Gdańsk i pociągami SKM – inaczej mówiąc: za 17 zł (bilet normalny) przez 24 godziny możemy jeździć po Trójmieście dosłownie wszystkimi środkami komunikacji – SKM-ką, autobusami i tramwajami.

Nic, tylko jeździć!

KIERUNEK: WESTERPLATTE!

Z zoo ruszamy autobusem nr 222 na dworzec PKP w Oliwie, skąd SKM-ką jedziemy na dworzec główny PKP w Gdańsku. Naszą całodniową wędrówkę rozpoczynamy od wyprawy na Westerplatte, na którym ostatni raz byliśmy (i to też tylko „w połowie”) … 15 lat temu! Spod dworca PKP na Westerplatte można pojechać dwoma autobusami – nr 106 i nr 606. My wybieramy ten drugi, ale warto pamiętać, że jest to tylko linia sezonowa i przyspieszona. Na Westerplatte jedzie się dosyć długo – z dworca PKP ponad 20 minut autobusem pospiesznym – a trasa jest umiarkowanie przyjemna: chwilami mamy wrażenie, jakbyśmy jechali wiejską drogą, która nie była remontowana od wielu lat…

Jesteśmy na miejscu!

Jak pewnie wszystkim wiadomo, Westerplatte to półwysep znajdujący się przy ujściu Martwej Wisły, gdzie w okresie międzywojennym funkcjonowała Wojskowa Składnica Tranzytowa, której obrona we wrześniu 1939 stała się jednym z najbardziej znanych symboli polskiego oporu przeciw hitlerowcom. Historia tego miejsca jest niesamowicie ciekawa, a jego znaczenie dla Polski jest niezaprzeczalne, nas jednak w tym miejscu interesuje głównie to, co znajdzie tu dla siebie turysta.
A znajdzie niestety niewiele albo – stanowczo zbyt mało, jak na miejsce o takim znaczeniu.
„Turystyczne Westerplatte” to przede wszystkim kompleks obiektów będących pozostałością wspomnianej już Wojskowej Składnicy Tranzytowej.
Możemy więc odwiedzić muzeum w Wartowni nr 1 (uwaga – to jedyne miejsce na Westerplatte, za wejście do którego trzeba zapłacić!):

Wartownia nr 1 na Westerplatte

zajrzeć do zrujnowanego budynku koszar:

Ruiny budynku koszar

gdzie można zejść do podziemi – spacerowanie pod rozłupanym sufitem robi wrażenie!

zobaczyć nabrzeżny fort:

Fort z 1911 roku

albo obejrzeć ekspozycję plansz, na których opisana jest w ciekawy i dokładny sposób historia Westerplatte.

Dla większości jednak Westerplatte to przede wszystkim monumentalny Pomnik Obrońców Wybrzeża będący jednym z najbardziej charakterystycznych monumentów w Polsce:

Pomnik Obrońców Wybrzeża na Westerplatte

Wysoki na 23 metry pomnik, zbudowany jest z 236 bloków granitowych, przywiezionych z kamieniołomów w Strzegomiu i Borowie. Pomnik waży 1150 t i stoi na szczycie niewysokiego kopca:
Monument odsłonięto w 1966 roku, po dwóch latach budowy. Swego czasu był jednym z najwyższych obiektów w Gdańsku!

Na kopiec warto wdrapać się nie tylko po to, by śladem milionów turystów zrobić sobie „zdjęcie z pomnikiem”:

Do kolekcji!

ale choćby dla naprawdę niezłej panoramy okolicy, która rozciąga się z jego szczytu (kopca, nie pomnika:)):

Widok widokiem, dla wielu liczą się jednak przede wszystkim pamiątki – a tych na Westerplatte mamy do wyboru bardzo dużo: począwszy od dostępnych chyba w tysiącu wersji figurkach Pomnika Obrońców Wybrzeża (najtańsze – kilkucentymetrowe, zrobione z „lepkiego gipsu”, dostępne są już za złotówkę!), które możemy kupić na jednym ze straganów rozsianych na ścieżce wijącej się przez kopiec, po dziesiątki stoisk ulokowanych przy wejściu na teren całego kompleksu Westerplatte, na których możemy kupić takie oto cuda:

Jakimś cudem wyjeżdżamy z Westerplatte bez jakiejkolwiek pamiątki :).

TWIERDZA WISŁOUJŚCIE

Z Westerplatte autobusem linii 106 jedziemy do leżącej stosunkowo niedaleko Twierdzy Wisłoujście – położonej na wyspie twierdzy, która od niedawna jest ponownie otwarta dla zwiedzających.

Twierdza Wisłoujście - plakat zachęcający do odwiedzenia zabytku

My o Twierdzy Wisłoujście sporo nasłuchaliśmy się w kontekście zorganizowanej przez Muzeum Historyczne Miasta Gdańska w kwietniu tego roku rekonstrukcji bitwy morskiej, która okazała się sporym sukcesem i zwróciła uwagę na turystyczne walory tego obiektu. Uznaliśmy więc, że skoro Twierdza znajduje się na trasie powrotu z Westerplatte do centrum Gdańska, warto do niej zajrzeć – nawet, jeśli nie odbywała się akurat żadna rekonstrukcja bitewna.

Z przystanku autobusowego „Twierdza Wisłoujście” idziemy asfaltową drogą (ul. Charpentiera), która jest niestety w wielu miejscach całkowicie zalana – to efekt padającego od samego rana deszczu…

Ulica Charpentiera - by dotrzeć do Twierdzy Wisłoujście trzeba się trochę nagimnastykować...

Dalej wcale nie jest lepiej – prowadząca już bezpośrednio do Twierdzy ul. Stara Twierdza to jedna wielka kałuża:

By ominąć kałużę, trzeba było skręcić w leśną ścieżkę...

Ostatni odcinek jest już na szczęście suchy:

Ścieżka, drewniany mostek, tunel i - jesteśmy na miejscu!

Twierdza Wisłoujście to unikalny zabytek obronny – to zaledwie jeden z dwóch tego typu obiektów na południowym wybrzeżu Bałtyku! Przez wieki chroniła ujścia Wisły do morza, a jej początki sięgają jeszcze XIV wieku. W swojej historii była jednak wiele razy niszczona i odbudowywana, dlatego widać tu ślady wielu stylów architektonicznych.
Centralnym punktem Twierdzy jest cylindryczna wieża z 1482 roku o wysokości 20 metrów.

Twierdza Wisłoujście - wieża

Wieża pełniła funkcję punktu obserwacyjnego, choć w swoim czasie była także… latarnią.
Wieża jest otoczona przez ceglany wieniec, do którego przylegają domy oficerskie, nadające całości charakterystyczny wygląd:

Twierdza Wisłoujście

Całość otoczona jest ceglanymi fortyfikacjami z basztami obronnymi, fosą i mostem zwodzonym.

Eklektyzm pełną gębą 🙂

Uważny zwiedzający dostrzeże w oknach fortyfikacji znajome twarze :).

Ten z lewej to jakby...

Na dziedzińcu Twierdzy znajduje się plac zabaw, kilka armat, z którymi można sobie zrobić zdjęcie:

"Wstąpiłem na działo..."

oraz sklepik z pamiątkami (niestety, nie można kupić miniaturek Twierdzy), w którym znajduje się także kasa – wstęp na teren Twierdzy jest bowiem płatny (bilet normalny – 8 zł, ulgowy – 4 zł, zwiedzać można codziennie od 10.00 do 18.00).
W cenę biletu wliczone jest także oprowadzanie z przewodnikiem! My swojego musimy gonić, bo grupa ruszyła dwie minuty wcześniej. Spotykamy ją przy wejściu na wieżę, która jest pierwszym punktem zwiedzania.
Sama wieża nie jest może szczególnie interesująca (schody, kilkanaście plansz opowiadających o Twierdzy, schody), ale warto się na nią wspiąć choćby dla fantastycznego widoku rozciągającego się z jej szczytu:

Widok na dziedziniec Twierdzy

Widok na jeden z bastionów

Widok na stocznię

W ramach zwiedzania można zajrzeć jeszcze do jednego z bastionów (pozostałe są niedostępne dla zwiedzających), gdzie głównym elementem wyposażenia wnętrza są… armaty:

Wstąpił na działo po raz wtóry...

I to właściwie… tyle. Nie ma wątpliwości, że Twierdza to miejsce bardzo ciekawe i unikatowe, jednak pod względem turystycznym dopiero się rozwija. Pełnię atrakcyjności tego miejsca można docenić pewnie dopiero przy okazji inscenizacji bitwy morskiej, na którą mamy nadzieję jeszcze się wybrać.

Co ciekawe, Twierdza Wisłoujście to nie tylko cenny zabytek architektury fortyfikacyjnej, ale również jedno z największych w województwie pomorskim zimowisk nietoperzy.

Z znajdującej się na drodze do Twierdzy tablicy dowiadujemy się, że w roku 2005 w prochowni szańca wschodniego, gdzie zimują, naliczono 313 nietoperzy kilku gatunków – nocek Natterera, nocek rudy, nocek łydkowłosy, nocek duży, a także nocek wąsatek, mroczek późny, karlik większy i gacek brunatny oraz nocek Brandta.

409 SCHODÓW DO CELU

Z Twierdzy Wisłoujście ruszamy autobusem do centrum – naszym następnym celem jest trzeci już tego dnia punkt widokowy, czyli wieża Bazyliki Mariackiej (Bazyliki konkatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zwanej też po prostu Kościołem Mariackim).

Bazylika Mariacka (fot. museo.pl)

Samą bazylikę zwiedziliśmy już dokładnie podczas naszych poprzednich wypraw do Gdańska, tym razem postanowiliśmy ograniczyć się „tylko” do wspięcia na wieżę.

Prawie jak na Manhattanie...

Jest się na co wspinać...

Wieża ma 82 metry wysokości – jest więc jednym z najwyższych obiektów w całym Gdańsku (najwyższy budynek w Gdańsku –  Organic Trade – mierzy co prawda 97 metrów, ale bez anteny jest o 2 metry niższy od bazyliki!).
Na szczyt wieży prowadzi aż 409 schodków, a wejście zajmuje ładnych 10 minut. Wejście znajduje się z lewej strony patrząc od głównego wejścia do bazyliki – za bilet normalny zapłacimy 5 zł.
Zanim jednak wjedziemy warto się zastanowić, czy… damy radę. 82 metry i 409 schodków to nie lada wyzwanie, tym bardziej, że pierwszych sto kilkadziesiąt schodków przemierzamy bardzo wąskim, nieustannie zakręcającym przejściem, które wygląda tak:
Jest wąsko, ciemno, duszno i chwilami naprawdę stromo – emocje gwarantowane, ale osobom starszym, małym dzieciom i wszystkim, którzy boją się ciasnych miejsc odradzamy wspinaczkę. Tym bardziej, że w drodze na szczyt wieży mijaliśmy kilka osób, które wyglądały, jakby marzyły tylko o tym, żeby wrócić na dół.
Co raczej nie wchodzi w grę, gdyż do szczytu nawy przejście jest tak wąskie, że minąć się nie sposób, a z wieży schodzi się innym przejściem. Od około 150. stopnia jest już jednak lepiej, gdyż wspinamy się po dużo szerszych schodach umieszczonych w części wieży, która znajduje się ponad stropem kościoła.
Satysfakcja z wejścia na górę jest jednak niesamowita!

Tadziu już prawie na szczycie!

Widok z samej góry jest niewiarygodny i naprawdę zapiera dech w piersiach – przy dobrej widoczności widać nie tylko prawie cały Gdańsk, ale też sporą część Trójmiasta, półwysep helski a nawet Żuławy Wiślane!
Najlepiej widać jednak centrum Gdańska, w którym bez trudu wypatrzymy sylwetki charakterystycznych budowli:

Na pierwszym planie ratusz - bez czubka wieży, która jest właśnie remontowana

Na górze można też spotkać niespodziewanych gości:
Jak i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie:

Do kolekcji

NA ŚCIANACH MALOWANE…

Po wyjściu z Bazyliki Mariackiej kręcimy się jeszcze trochę po centrum, zaglądając także w mniej oczywiste miejsca, dzięki czemu udaje nam się wypatrzeć kilka co najmniej interesujących ściennych malowideł:

Zejście podziemne przy Bramie Wyżynnej

Podwórze niedaleko Bazyliki Mariackiej

Budynek przy Chmielnej

Zdarzają się jednak też i takie „cudeńka”:

Brrr...

TADZIK KAPITANEM!

Z nadbrzeża nad Motławą udajemy się w kierunku Spichlerzy na Ołowiance.

Spichlerze na Ołowiance

Tu warto się zatrzymać choćby dla pięknej panoramy nabrzeża i Głównego Miasta:

Z prawej Żuraw, w tle Bazylika Mariacka

Niestety, jest już 17.20, więc na zwiedzanie Muzeum Morskiego znajdującego się w Spichlerzach  jest już za późno (podobnie jak wszystkie pozostałe obiekty muzealne, czynne jest do 18.00), dlatego decydujemy się na wycieczkę po przycumowanym tuż przy Spichlerzach statku-muzeum – Sołdku.

Sołdek

„Sołdek” to pierwszy pełnomorski statek zbudowany w polskiej stoczni po II wojnie światowej, nazwany na cześć słynnego wówczas w kraju… przodownika pracy, stoczniowca Stanisława Sołdka.
„Sołdek” to prototypowy rudowęglowiec, który zwodowano 6 listopada 1948 roku, a rok później (21 października 1949 roku) udał się w swój pierwszy rejs. Do 2 stycznia 1981 roku „Sołdek” odbył prawie półtora tysiąca podróży morskich, w trakcie których przewiózł ponad 3,5 miliona ton ładunku i zawinął do 60 portów!
Obecnie jest zacumowany na Motławie przed wejściem do siedziby Centralnego Muzeum Morskiego, a od 25 lat jest udostępniony dla publiczności – co ciekawe, duża część statku jest zachowana w dokładnie takim stanie, w jakim była, kiedy „Sołdek” pływał jeszcze po morzach i oceanach!
Nie namyślamy się więc długo i kupujemy bilet w kasie CMM (normalny – 8 zł, ale zawiera jeszcze bonus!) i wskakujemy na statek.

Tadziu wchodzi na pokład

Trasa zwiedzania statku jest bardzo jasno wytyczona – wejdziemy tylko tam, gdzie wolno.

Tam sięgaj, gdzie żaden mrówkojad nie sięgał... 🙂

A wolno dużo, dzięki czemu mamy możliwość zajrzeć m.in. do kilku ładowni – w jednej znajduje się wystawa modeli różnych okrętów:

Wystawa modeli okrętów w ładowni "Sołdka"

Ten był akurat nieduży...

A tu można zajrzeć do środka...

Możemy zajrzeć do maszynowni i kotłowni:

Wszystko pod kontrolą!

do kajut i rozmaitych pomieszczeń na pokładzie:

Całkiem sympatycznie...

a także zwiedzić praktycznie cały pokład łodziowy – łącznie z mostkiem:

Cała naprzód!

oraz awaryjnym stanowiskiem sternika:

Tego jeszcze nie było...

Tego jeszcze nie było...

Warto też wyjrzeć za burtę i popodziwiać widoki – z pokładu „Sołdka” rozciąga się bowiem naprawdę piękna panorama Gdańska:

Sylwetka Żurawia dominuje nad nabrzeżem Motławy

Dla ciekawych – „Sołdek” ma 87 metrów długości, 12,3 szerokości i 5,4 zanurzenia. Nośność statku to 2540 ton.

Zwiedzanie statku kończymy kilka minut po 18.00, dzięki czemu udaje nam się zdążyć na ostatni kurs promu „Motława” wożącego pasażerów od Żurawia do przystani przy Spichlerzach i z powrotem – w cenie biletu na „Sołdka”!

Prom "Motława"

Płynie się nim co prawda tylko minutę, ale i tak jest to pewna frajda – no i można się z bliska przyjrzeć Żurawiowi od strony rzeki!

Żuraw jak malowany!

a przy samym nabrzeżu popodziwiać przepływające łabędzie, które – niestety – nie mają tu najlepszych „okoliczności przyrody”:

Łabędź i butelka...

Gdy wysiadamy przy Żurawiu jest już na tyle późno, że czas najwyższy na spóźniony obiad – do świetnie nam już znanego Baru „Pod Rybą”, znajdującego się przy ul. Piwnej 61/63, gdzie serwują fantastyczne pieczone ziemniaki – polecamy zwłaszcza zestaw trio mix z mlekiem ukwaszonym (bardzo solidna porcja, rozsądna cena no i danie jest naprawdę pyszne!).

Po powrocie postanowiliśmy sami zrobić takiego ziemniaka i przyznajemy - wyszedł nam jeszcze lepszy!

OLIWSKIE ŁABĘDZIE I NOCNY SPACER PO OGRODZIE…

Korzystając z uroków dobowego biletu bez większych przeszkód wracamy do Oliwy – jest już jednak na tyle późno, że nie ma co liczyć na żaden publiczny transport z dworca PKP do zoo, dlatego decydujemy się na kolejny już spacer :).
Warto, gdyż na wysokości Góry Pachołek (spokojnie – i tam jeszcze wejdziemy!), dosłownie dwa metry od chodnika spotykamy parę dorosłych łabędzi z dwójką młodych wylegujących się na trawniku.

Niesamowity widok, który ponoć w tym akurat miejscu nie jest niczym niezwykłym.
Jakby tego było mało, na ponadkilometrowym odcinku chodnika wiodącego do zoo natrafiamy na… setki małych żabek, które masowo przemierzają z jednej strony ścieżki na drugą, dosłownie przed naszymi stopami.

Wędrowiec numer 546

Dotarcie do zoo okazuje się więc być niezwykle trudne – musimy się mocno nagimnastykować, żeby obejść slalomem ten niezwykły przemarsz, ciągnący się na grubo ponad kilometr!
Największa niespodzianka czeka nas jednak tuż przed wejściem do samego zoo – oto bowiem na terenie filtrów, między wybiegiem bydła stepowego a bramą wejściową do zoo:

O tutaj właśnie!

udaje nam się zobaczyć (na zrobienie zdjęcie nie ma już czasu)… rodzinę dziko żyjących dzików – parę dorosłych osobników oraz  co najmniej siódemkę młodych – niesamowity widok! Gdy tylko nas zobaczyły, natychmiast uciekły wgłąb ogrodu.
Takie spotkania na terenie oliwskiego zoo to nic nowego – na terenie zoo żyje wiele dziko żyjących zwierzaków: dziki, jelenie, sarny, zające…

Gdy docieramy wreszcie do zoo, jest już naprawdę późno:

Co jednak wcale nie przeszkadza nam w wybraniu się na nocne już (jest pochmurno, a więc i ciemniej, niż zwykle o tej godzinie) zwiedzanie zoo, podczas którego największą frajdą jest obserwacja leniących się zwykle za dnia kotowatych:

Dopiero o tej porze można w pełni podziwiać choćby pantery perskie

Tak oto kończy się niezwykle intensywny i obfitujący w atrakcje czwartek. A to dopiero połowa naszej wyprawy!

DZIEŃ IV (piątek) – ZOO, GÓRA PACHOŁEK, GDAŃSK

SPACEROWNIK OGRODOWY…

Piątek to dzień wybitnie zoologiczny – nie zważając na trudy poprzedniego dnia już od samego rana ruszamy na zwiedzanie zoo – szczegółowo opowiemy Wam o nim w naszej relacji z oliwskiego zoo (ta już niebawem!).
Najważniejsze punkty naszego spaceru po zoo to – oprócz wizyt u poszczególnych zwierzaków – spotkanie z Panią Grażyną Naczyk, szefową Działu Dydaktycznego, z którą długo dyskutujemy o różnych pomysłach dydaktycznych, którymi zajmują się – i mogą zajmować się! – ogrody zoologiczne oraz pasjonujący spacer z Panem Stanisławem Wilkańcem, wicedyrektorem oliwskiego zoo, który oprowadza nas po terenach inwestycyjnych zoo – w tym słynnej już Partii Wejściowej.
Więcej na ten temat już wkrótce!

NIE TAKI PACHOŁEK STRASZNY…

Po serii spotkań i przespacerowaniu całego zoo na wszelkie możliwe sposoby (oprócz przejażdżki kolejką – ale tę zostawiamy sobie na następną wizytę w zoo!) udajemy się na dłuższy spacer, którego celem jest wdrapanie się na najwyższe wzniesienie w Oliwie – Wzgórze Pachołek, zwane też Góra Pachołek.

W tle taras widokowy na Pachołku

Po drodze na Pachołek zaglądamy jeszcze do stojącej przy ul. Karwieńskiej, kilkaset metrów od bramy zoo, woliery kondorów (o niej również niebawem), po czym dochodzimy do miejsca, w którym w czwartkowy wieczór zobaczyliśmy łabędzią rodzinkę – po drugiej stronie ulicy znajduje się bowiem wejście na Wzgórze Pachołek.

Wysokość wzgórza - 101,3 m

Jedyne wejście na Pachołek od strony ul. Spacerowej

Na szczyt Pachołka wdrapujemy się po kamiennych schodach – mocno już zużytych i miejscami bardzo stromych, ale okoliczności przyrody są na szczęście bardzo wdzięczne – jakbyśmy szli leśną ścieżką:
Na szczycie wzgórza znajduje się wysoka na 15 metrów stalowa platforma widokowa, którą postawiono tu w 1975 roku.

Platforma widokowa na Pachołku

Na szczyt platformy prowadzi 90 schodków – po dziewięć na każdym z dziesięciu poziomów:

Widok ze szczytu platformy jest oszałamiający – a wiemy, co mówimy – wszak to już czwarty nasz punkt widokowy podczas tej wizyty w Gdańsku (po Westerplatte, Wisłoujściu i Bazylice Mariackiej).
Przy dobrej pogodzie – a taką akurat mieliśmy – widać m.in. starą Oliwę (jak na dłoni!), północne osiedla Gdańska, kawałek Sopotu i sporą część Zatoki Gdańskiej:

Na pierwszym planie katedra oliwska, daleko w tle - PGE Arena Gdańsk

W tle widoczna ERGO Arena

Gdy spojrzymy w drugą stronę, zobaczymy natomiast panoramę oliwskiego zoo – oczywiście zwierząt i wybiegów nie zobaczymy zbyt wiele, bo są zasłonięte przez drzewa, rewelacyjnie natomiast widać żyrafiarnię, wybieg sawanny afrykańskiej oraz cały obszar Partii Wejściowej wraz z obecnym parkingiem zoo:

Na pierwszym planie Partia Wejściowa, w tle lekko z lewej - żyrafiarnia

Nam udało się wypatrzeć coś jeszcze…

 Wybierając się do zoo koniecznie trzeba wdrapać się na Pachołek – nie powinno to sprawić trudności praktycznie nikomu, na wieżę również wchodzi się bardzo komfortowo, widoki są zaś obłędne.
Tylko na górze strasznie mocno wieje :).

TADZIK ASTRONOMEM…

Po zejściu z Pachołka udajemy się do centrum Gdańska na obiad (na ziemniaka, a jak!), a później jeszcze na mały spacer po mieście – natrafiamy m.in. na liczne ślady gdańskich lwów (nie, jeszcze nie tych „prawdziwych”):

Lwich motywów jest w Gdańsku ponoć bez liku...

oraz pomnik Jana Heweliusza – wybitnego astronoma, urodzonego i żyjącego w Gdańsku w XVII wieku.
Monument odsłonięto 28 stycznia 2006 r przed Ratuszem Staromiejskim przy ul. Korzennej, podczas obchodów 395. rocznicy urodzin astronoma.

Pomnik Heweliusza - znajdź Tadeusza!

W 2009 roku na znajdującej się naprzeciwko pomnika kamienicy powstała ogromna mapa gwiaździstego nieba:

Robi wrażenie!

Z Głównego Miasta udajemy się jeszcze do Wrzeszcza, po czym wracamy do Oliwy – trzeba się w końcu spakować i pożegnać z zoo, bo w sobotę z samego rana ruszamy dalej…

DZIEŃ V (sobota) – GDAŃSK, TORUŃ, PŁOCK

KIERUNEK: TORUŃ!

Oliwskie zoo opuszczamy z samego rana – po to, by zdążyć na pociąg do Torunia, który odjeżdża z dworca głównego PKP w centrum Gdańska – a to wymaga dotarcia na dworzec w Oliwie (o tej godzinie to tylko taksówką), a potem jeszcze SKM-ką do centrum.

Nie ma to jak zwiedzać zoo o piątej rano - do taksówki mieliśmy jeszcze chwilę, odwiedziliśmy więc m.in. foki

Podróż do Torunia oczywiście nie obywa się bez przygód – w pewnym momencie ze zdumieniem budzimy się bowiem w… Inowrocławiu! Okazuje się, że pociąg – bez uprzedzenia! – odbywa kurs „okrężny”, przez co w Toruniu jesteśmy godzinę później, niż zakładaliśmy…

Kopernik w Toruniu wszechobecny!

W Toruniu zatrzymujemy się tylko na kilka godzin, dlatego nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzanie miasta, które zresztą podczas kilku naszych poprzednich wizyt poznaliśmy całkiem nieźle, głównym punktem programu jest bowiem wizyta w Ogrodzie Zoobotanicznym.

Tadeusz kontrolował czas pobytu w zoo!

Niestety, Pani Hanna Ciemiecka, dyrektor toruńskiego zoo z przyczyn zawodowych (podobnie jak Pan Dyrektor Targowski w Oliwie) jest akurat nieobecna, nie znaczy to jednak, że będziemy zwiedzać zoo tylko w dwójkę – spotkaliśmy się bowiem z naszym stałym korespondentem terenowym, Wojtkiem (pozdrawiamy!), poza tym dzięki uprzejmości Pani Dyrektor mieliśmy możliwość zajrzeć w kilka ciekawych miejsc – m.in. na tyły wybiegu Nufiego:

Tadziu z Nufim

a także na całe tereny rozwojowe zoo. Zaglądamy też oczywiście na wszystkie wybiegi i do wszystkich pawilonów żeby sprawdzić, co zmieniło się od naszej ostatniej wizyty, która miała miejsce równo rok temu!

Tadeusz z pawim piórem, które dostaliśmy w prezencie, wita się z turako

Spotykamy także licznych „nadprogramowych” mieszkańców zoo:

Ślimak na szybie wybiegu niedźwiedzi

A to ci niespodzianka!

Bociek na dachu domu przy ul. Rybaki, naprzeciwko tylnej części zoo

Więcej na temat Ogrodu Zoobotanicznego w Toruniu już niebawem, w naszej szczegółowej relacji – ukaże się po artykule o oliwskim zoo!

Z Ogrodu Zoobotanicznego ruszamy piechotą na rynek coś zjeść, a potem udajemy się na dworzec PKS, skąd autobusem udajemy się do Płocka.
W drodze na dworzec autobusowy mijamy kilka toruńskich osobliwości:

KIERUNEK: PŁOCK!

Autobus z Torunia do Płocka o dziwo przyjeżdża na czas i na czas nas do Płocka przywozi, choć do ostatniej chwili nie mamy pewności, czy doń wsiądziemy (ograniczona liczba miejsc – kurs przelotowy). Ostatecznie udaje się i jedziemy dalej – trasa jest niezwykle malownicza – na odcinku między Włocławkiem a Płockiem autobus jedzie miejscami dosłownie dwa metry od brzegu Wisły!

Do miasta wjeżdżamy przez piękny, żelazny most drogowo-kolejowy im. Legionów Marszałka Józefa Piłsudskiego

Most im. Legionów Piłsudskiego w Płocku - widok od strony zoo. Długość mostu to prawie 700 metrów!

z którego roztacza się piękna panorama płockiej starówki (z lewej strony) oraz widok na znajdujące się na skarpie Wisły zoo (z prawej strony) – zwierząt i wybiegów co prawda nie zobaczymy, gdyż są ukryte za drzewami, ale zoo już z daleka reklamuje ogromny, podświetlany baner z napisem ZOO, po którym spaceruje ogromna lwiatka złota:

Widok od strony zoo - z mostu niestety nie udało nam się zrobić zdjęcia

Do tej fantastycznej reklamy zoo jeszcze wrócimy, my tymczasem autobusem jedziemy dalej – koło zoo się niestety nie zatrzymuje (choć przejeżdżamy dosłownie kilka metrów obok niego). Wysiadamy na jednym z dwóch płockich dworców autobusowych (to się okaże jeszcze bardzo ważną kwestią!) – przy ul. Jachowicza, skąd do zoo jest niestety dosyć daleko. Na spacer nie mamy jakoś ochoty, a najbliższy autobus do zoo odjeżdża za… godzinę. Co zrobić, bierzemy taksówkę (do tego też jeszcze wrócimy:)) i jedziemy do ogrodu. Na szczęście w Płocku taksówki są naprawdę tanie (zwłaszcza w porównaniu do Trójmiasta), a taksówkarze bardzo sympatyczni – wiozący nas Pan nie mógł uwierzyć, że o godzinie 18.40 jedziemy do zoo.
W to, że będziemy tam nocować, nie mógł uwierzyć już zupełnie :).

SPACERKIEM PO ZOO

Pod bramą zoo zjawiamy się dosłownie kilka minut przed 19.00, gdy wychodzili już ostatni zwiedzający

Od panów ochroniarzy, którzy błyskawicznie reagują na hasło rozpoznawcze (zgadnijcie jakie:)) odbieramy klucze i udajemy się do naszego lokum, które znajduje się… w żyrafiarni :).
Bez obaw jednak – płockie żyrafy mieszkają na parterze, my zaś gościliśmy na piętrze.
Naszą sąsiadką podczas pobytu w Płocku będzie Pani Paulina Plewako – doktor weterynarii, znana bardziej jako „zaklinaczka słoni”, która w Płocku zajmuje się treningiem medycznym fok, żyraf i słoni właśnie. My Panią Paulinę Plewako poznaliśmy już w zeszłym roku w oliwskim zoo, gdzie zajmowała się treningiem tamtejszych słonic, fok i żyraf (o wynikach Jej pracy w Oliwie pisaliśmy w naszej relacji).
O efektach Jej pracy w płockim zoo napiszemy przy okazji naszej relacji z zoo, która ukaże się na stronie niebawem.

My tymczasem zostawiamy rzeczy i wybieramy się na wieczorny spacer po płockim zoo – wstrzymamy się na razie z komentarzem, już teraz możemy jednak powiedzieć, że nasz pluszowy towarzysz był nim zachwycony :).

Płockie zoo to raj dla Tadzia, obiektów do fotografowania jest w nim bowiem wyjątkowo dużo!

Udaje nam się obejść prawie całe zoo, w końcu jednak zapadają zupełne ciemności, a i komary dają się już mocno we znaki, dlatego wracamy do żyrafiarni żeby się choć trochę wyspać – sił na podziwianie Płocka nocą już nie mamy (a ponoć warto!), a czeka nas wszak jeszcze bardzo intensywna niedziela…

DZIEŃ VI (niedziela) – PŁOCK

Choć obiecujemy sobie, że rozpoczniemy zwiedzanie skoro świt, to niedzielną wycieczkę po zoo rozpoczynamy dopiero o 9.00. Jak już wspominaliśmy, dokładną relację z płockiego zoo zdamy Wam w oddzielnym artykule (ten i tak nieprawdopodobnie się już wydłużył), dlatego teraz tylko krótko :).
Po treningu żyraf, który odbywa się dosłownie za oknem pokoi gościnnych:

Taki widok mieliśmy z okna - tu akurat około godziny 15.00

na spacer po zoo zabiera nas Pan Krzysztof Kelman – kierownik Działu Hodowlanego – który przez następne cztery godziny będzie nas oprowadzał po dosłownie całym zoo, w pasjonujący sposób opowiadając o jego historii oraz mieszkającym w nim teraz zwierzakach. Dzięki temu dowiadujemy się, gdzie mieszkały płockie mrówkojady, zaglądamy na zaplecza hodowlane, do powstającego właśnie akwarium i dowiadujemy się o tym, kto w ostatnim czasie urodził się w zoo.
O tym wszystkim opowiemy Wam jednak niebawem – w tym miejscu zaś serdecznie dziękujemy Panu Krzysztofowi Kelmanowi za fantastyczną wycieczkę.
W międzyczasie zaglądamy jeszcze na trening medyczny fok, później zaś (o godzinie 14.00) na pokaz karmienia pingwinów.
Tymczasem w zoo pojawia się coraz więcej zwiedzających – jest piękna, słoneczna niedziela, tłumy przy kasie wcale więc nie dziwią.

Kolejka do zoo, godzina 15.00

O godzinie 15.30 ma miejsce kolejne wielkie spotkanie – tym razem z naszym najwierniejszym czytelnikiem i czołowym korespondentem – Michałem, który swego czasu napisał dla nas relację z Płocka właśnie – i to nie jedną!
Wspólnie obchodzimy praktycznie całe zoo (dla nas to już co najmniej trzeci raz:)), a obowiązkowym punktem wspólnej wycieczki jest oczywiście wybieg makaków japońskich (znany też jako wybieg „goryli w Płocku”), przy którym nie możemy nie zrobić sobie zdjęcia :).

Redakcja Mrówkojada w pełnym składzie

Z Michałem żegnamy się chwilę po 17.00, gdyż następnym punktem naszej wyprawy jest spotkanie z samym Panem Aleksandrem Niwelińskim – dyrektorem płockiego zoo!
Pan Dyrektor zaprosił nas na fantastyczny obiad, podczas którego mieliśmy przyjemność nie tylko poznać lepiej Pana Dyrektora, ale i wysłuchać wielu fantastycznych opowieści – nie tylko o płockim zoo!
Spotkanie było tak przyjemne, że postanowiliśmy wracać późniejszym autobusem, który miał odjeżdżać z dworca PKS o godzinie 22.35.
I to był niestety błąd, choć jak myślimy o tym teraz, to… było warto :).

JAK WRACALIŚMY DO DOMU…

Po wspaniałym wieczorze, spędzonym w wielce zaszczytnym gronie, wróciliśmy do zoo, gdzie na chwilę przed ostatecznym jego opuszczeniem poprosiliśmy Pana Dyrektora o pamiątkowe zdjęcie – tym razem jednak nie tylko, tradycyjnie już nieco, z Tadeuszem:

Pan Dyrektor Aleksander Niweliński i Tadzik!

ale i z nami!

Pan Dyrektor Aleksander Niweliński i my 🙂

Płockie zoo opuszczamy w fantastycznych nastrojach – ogród zrobił na nas ogromne wrażenie, które tylko umocniło się po spotkaniu z Panem Dyrektorem, któremu raz jeszcze chcieliśmy w tym miejscu podziękować za zaproszenie i gościnę oraz fantastyczne spotkanie!

Płockie zoo opuszczamy równo o 22.00 – do autobusu mamy wszak nieco tylko ponad pół godziny. Taksówką udajemy się na wskazany dworzec i tu czeka na nas przykra niespodzianka. To, że dworzec jest zamknięty to akurat mały problem. Gorzej, że nigdzie nie ma nawet śladu informacji, jakoby jakikolwiek autobus miał z niego odjeżdżać w kierunku Koszalina.
Dalecy jesteśmy jednak od wpadania w panikę i niewiele się zastanawiając postanawiamy zaryzykować i udać się na drugi dworzec autobusowy – przy ul. Jachowicza (to ten, na którym wysiedliśmy po przyjeździe do Płocka). Wsiadamy więc w taksówkę i gnamy na Jachowicza. Tam okazuje się jednak, że… w rozkładzie jazdy również nie ma żadnego autobusu do Koszalina. Sprawdzamy dokładnie kilka razy, pytamy siedzących w ciemnościach ludzi (nie wyglądali na pasażerów czekających na autobus, ale wtedy nawet nie przyszło nam to do głowy) i…nic.
Panika już czai się za rogiem, tym bardziej, że zbliża się 22.35…
Postanawiamy zatem… wrócić na dworzec główny (ten przy dworcu PKP) skąd rzekomo miał odjeżdżać autobus do Koszalina (a wg internetowego rozkładu nawet dwa!) – sympatyczna Pani taksówkarka, która wiozła nas do tej pory, próbuje wzbudzić w nas nadzieję, że może jednak coś przyjedzie, niestety – gdy docieramy na miejsce, a nadchodzi godzina odjazdu, żaden autobus nie przyjeżdża…
Zaczyna się więc robić naprawdę gorąco – co tu robić? Ciemno, pusto, do domu daleko, a tu nawet nie ma się gdzie schować. Pani taksówkarce dziękujemy za pomoc i nieco zrezygnowani postanawiamy poczekać na następny autobus, który znajduje się w rozkładzie jazdy – odjazd o 1.15.
Mamy więc prawie trzy godziny czekania – a co tam!

Dworzec PKP i PKS w Płocku - oczywiście zamknięty...

O naszym trzygodzinnym oczekiwaniu na autobus pisać już nie będziemy – jakoś przetrwaliśmy :).
Jako ciekawostkę możemy tylko powiedzieć, że dwukrotnie tuż przed naszą ławką przebiegł… dziki królik – przyznacie, spora niespodzianka w centrum wcale nie tak małego miasta.
Przy okazji przez perony przesuwają się kolejne osoby, które czekają na niekoniecznie odjeżdżające autobusy (o co chodzi z tym Płockiem?) oraz rozmowni taksówkarze, zaciekawieni naszą kilkugodzinną obecnością na peronie, po czym – wreszcie! – o godzinie 1.20 przyjeżdża autobus z tabliczką na przedniej szybie, na której dostrzegamy magiczny w tym momencie napis „Koszalin”

EPILOG

Do domu docieramy ostatecznie około godziny dziewiątej rano w poniedziałek…

Tak oto – wielkim skrócie – wyglądała nasza tygodniowa wyprawa (nie tylko) zoologiczna, podczas której odwiedziliśmy trzy ogrody zoologiczne – w Oliwie, Toruniu i Płocku – ale trochę też zwiedziliśmy Gdańsk.
Na szczegółowe relacje z wyżej wymienionych ogrodów zoologicznych (i Wyspy Sobieszewskiej) zapraszamy już niebawem – materiału zdjęciowego i informacyjnego jest tak dużo, że jego przetworzenie trochę potrwa, dlatego prosimy o cierpliwość! 🙂
A my na koniec raz jeszcze dziękujemy wszystkim, dzięki którym nasza wyprawa była tak wspaniała.
Odpowiedzialnym za nie-przyjazd autobusu z Płocka do Koszalina też :).

4 comments on “Wielka letnia wyprawa Mrówkojada – jak w sześć dni odwiedziliśmy Trójmiasto, Toruń i Płock i co z tego wszystkiego wyszło…

  1. Rozpowiadacie że makak to goryl i prosze są efekty. Jak mnie opuściliście to szedłem sobie spokojnie koło gibonów a z boku słyszę jakąś dziewczynę co mówi do dziecka/młodszego brata – „chodź szybko tam na górę do goryli” – wlazłem najwyżej jak się dało i jedyne małpy jakie znalazłem na tej linii to makaki.

    Tak więc skoro mamy rok małp człekokształtnych to mam dla was propozycję artykułu: Jak odróżnić goryla nizinnego od makaka japońskiego. Jak dla mnie podobieństw brak (no ok coś by się znalazło ale tyle samo cech wspólnych można by znaleźć u człowieka albo pawiana) ale zauważyłem że zwłaszcza w Płocku problem istnieje. Słynny filmik, teraz to… Temat względnie pasuje do kampanii EAZY a wyjaśniłby wielu ludziom subtelną różnicę między tymi dwoma gatunkami… 😉

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s